poniedziałek, 17 października 2016

"Qwerty: W Stronę Słońca" - Rozdział XXII: "Misja"

Członkowie zespołu Brentwood zastawiają pułapkę na pewną osobistość. Kogo spotka Qwerty w domu na jednej z posępnych, londyńskich ulic? I dlaczego niespodziewana zjawa z przesłości poróżni go z nowymi współpracownikami? Zapraszam do lektury rozdziału 22-ego książki pt. "Qwerty: W Stronę Słońca". Pozostałe rozdziały książki "Qwerty: W Stronę Słońca" (TOM V serii) w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ


QWERTY: W STRONĘ SŁOŃCA
TOM V

Dla Bogdana.

Poprzedni odcinek powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij).

Rozdział 22

"Misja"

*

Przed dziewiątą Qwerty usłyszał znajomą ciszę w uszach i umówiony sygnał. Przeniósł się szybko do budynku, gdzie trenowali wcześniej.

John już czekał; po chwili dołączyła reszta.

-Gotowi? – zapytał John. – Wszystko ok?

Wszyscy potwierdzili.

-Svetlana, Dani, Ibrahim – powiedział John. – Idźcie. Zobaczymy się za chwilę – rzucił do reszty i cała czwórka zniknęła.

Qwerty czekał; na umówiony sygnał wszyscy mieli przenieść się do domu jednocześnie. Sekundy mijały, ciągnąc się nieznośnie. Nagle usłyszał polecenie i zareagował natychmiast; w jednej chwili wylądował w nieco staroświeckim salonie, gdzie paliła się pojedyncza lampa. W kominku gazowe płomienie skakały wesoło. Zanim jego nogi dotknęły dywanu, Qwerty otworzył szeroko oczy i, nie zastanawiając się nad tym, co robi, wytworzył wokół siebie barierę. Tylko dzięki temu fala, która uderzyła w Georga i Marka nie dosięgła jego samego. Svetlana i Dani podnosili się właśnie z podłogi na chwiejnych nogach. Qwerty nie wiedział, gdzie jest Ibrahim.

Przy kominku stał bujany fotel, a w nim siedział ktoś…

Qwerty sparował kolejny cios wymierzony w całą ich piątkę; jego energia zrzuciła przedmioty z półek i kominka, ale nikt nie ucierpiał.

-Seymore – dobiegło go z fotela i Qwerty struchlał. Poczuł, jakby nogi wrosły mu w podłogę, a dreszcz przebiegł po plecach. Fotel zachwiał się lekko i Qwerty patrzył, jak postać wstaje i odwraca się w jego stronę. Od czasu do czasu widział ją w snach i miał wtedy ochotę krzyczeć.

Cały zespół nagle upadł na podłogę, jakby ścięło ich z nóg. Qwerty chciał im pomóc, ale tylko wpatrywał się jak zahipnotyzowany w twarz swojego przeciwnika.

Przed nim stała pani Hill. Wyglądała tak samo, jak wtedy, gdy widział ją ostatnim razem… prawie. Ostatnim razem zaatakował ją, gdy spała i sparaliżował jej ruchy… Przypomniał sobie, jak zablokował jej krzyk i powoli, samą myślą, z satysfakcją wyciął na jej ręce imię Sylvii, która została wcześniej zamordowana na jego oczach. Jak przez mgłę pamiętał, że pytał jej, co zrobiła Sylvii Ragliani. Ona odmówiła odpowiedzi, rzucając w jego stronę obelgi; im dłużej odmawiała mu odpowiedzi, tym wolniej przecinał jej skórę na ręku, głęboko, z ukontentowaniem patrząc, jak krew spada na dywan. Wtedy jeszcze nie znał kodu; chciał tylko zemsty za śmierć Sylvii i jej życie, przemianę, którą przeszła. Był pewien, że pani Hill zrobiła dziewczynie coś strasznego…

Gdy skończył, ona zaśmiała się tylko i powiedziała, że on jest częścią Ciemności. Przestraszył się wtedy i kazał jej się wynosić; ona zniknęła, zostawiając tylko ślady krwi na dywanie. Qwerty spalił jej dom, nie zostawiając przy tym ani jednej cegły nietkniętej. Tamtej nocy to wszystko wydawało się… właściwe. Teraz krzywił się na samą myśl o tym, czego dokonał. Stojąc przed nią, czuł, jakby stał przed sądem.

„Przyszedłeś skończyć to, co zacząłeś?” – usłyszał w myślach i pani Hill wyciągnęła w jego kierunku rękę, na której widniała gruba, czerwona blizna. Gdzieś w innym wymiarze ktoś krzyczał, żeby z nią skończył, ale Qwerty tylko stał, patrząc na nią. Nie wiedział, co w nim było silniejsze: wyrzuty sumienia, nienawiść czy strach.

„Ciągle jesteś jednym z nas, Seymore. Nie zmienisz tego” – dodała i Qwerty widział, jak uśmiecha się do niego, postępując w jego stronę. – „Chodź ze mną.”

Qwerty cofnął się przed nią i sparował kolejny cios, który wysłała; jego zespół znów zwalił się na ziemię, ale Qwerty potrafił tylko bronić siebie, jakby znajdował się we własnym wszechświecie. Jej ręka wciąż wskazywała w niego oskarżycielsko.

„Nigdy” – pomyślał z desperacją, ale ona tylko znów się uśmiechnęła.

„Jesteś jednym z nas… Dołącz do nas.”

Qwerty cofał się, aż oparł się o przeciwległą ścianę i nie miał już miejsca na ucieczkę. Dotyk zimnego muru jakby trochę go otrzeźwił; zobaczył Marka, który próbował wstać, trzymając się za bok; jego twarz wykrzywiona była w grymasie bólu i jednocześnie osłaniał Svetlanę; zobaczył Ibrahima, który ucierpiał najmniej – najwidoczniej właśnie przeniósł się tu z ogrodu; Dani był ledwo przytomny, a George próbował wysłać cios w stronę kobiety, ale ona trzymała ich wszystkich w ryzach, mając ich umysły w swojej kontroli.

Chłopiec zamrugał oczami i nagle przypomniał sobie, z kim miał do czynienia. Nienawiść przesłoniła mu wzrok…

„Tak… No, dalej…”

Qwerty zebrał w sobie całą energię i zobaczył, jak jej małe, lisie oczy rozszerzają się ze strachu. Wysłał jej w stronę śmiertelny cios, ale w ostatniej chwili skierował go obok niej, tak że minął ją o kilka cali. Ona wydała z siebie cichy skrzek i zniknęła. Qwerty patrzył, jak jego własna energia uderza w gazowy piec; jak w zwolnionym tempie zobaczył rozpoczynającą się eksplozję i krzyknął głośno; był pewien, że formował jakieś słowa, ale nie wiedział jakie; dopiero po chwili zrozumiał, że krzyczy do reszty, żeby uciekali. Jednocześnie złapał rozprzestrzeniające się płomienie, ale po ciosie, który zadał, nie miał wystarczająco siły – było tak, jakby nie zdążył złapać oddechu – i niebieski ogień rozniósł się po salonie, liżąc sufit. Sztuczny podmuch rozniósł rzeczy wokół; część spadła na jego towarzyszy, już płonąc jasno.

Czuł panikę narastającą mu w piersiach, ale odetchnął i zamknął oczy…

Płomienie cofnęły się trochę i cały sufit wraz z dachem uniósł się w górę, pozostawiając jedynie cztery ściany. Teraz gdzieś wysoko nad głową chłopca, płonąca masa unosiła się w powietrzu.

-Uciekajcie – wyszeptał i tamci, jeden po drugim, wypadli przez tylne drzwi do ogrodu, pomagając sobie nawzajem, nie będąc w stanie się teleportować po tym, jak pani Hill wyssała z nich energię. Potem, czując, że nie wytrzyma już dłużej, opuścił płonącą kulę złożoną z belek, sprzętów, mebli i – gdzieś w płomieniach – nawet metalowej wanny na swoją głowę, zostawiając sobie dokładnie tyle energii, ile potrzebował, żeby teleportować się z powrotem do Brentwood, do lobby budynku, z którego przed chwilą się wydostał.

Wylądował na brzuchu i zarył nosem w posadzkę. Podniósł się na rękach i przez chwilę wpatrywał w podłogę, czując, jak łzawią mu oczy. Usiadł i przetarł twarz rękami, drżąc na całym ciele.

-Ange – wyszeptał bardzo cicho i jakby wbrew sobie. Wstał chwiejnie, podpierając się o ścianę, odzyskując zmysły.

Gdzie była reszta? Czu udało im się uciec? Qwerty poczuł, że zrobiło mu się niedobrze; jego żołądek kurczył się niebezpiecznie…

Nagle obok niego pojawił się John; na widok chłopca odetchnął z ulgą i otarł policzek.

-Żyją – powiedział i jedną ręką oparł się o ścianę koło niego, pochylając głowę. – Ty i ja. Musimy porozmawiać – dodał i Qwerty jęknął, czując ból w ramieniu i zawrót w głowie.


*
John zaciągnął Qwerty’ego do pustej sali treningowej, po drodze zapalając światła. Jarzeniówki zamigały ciężko i sala zalała się białym światłem.

-Qwerty, co się stało? – zapytał go gniewnie, stając naprzeciwko chłopca i podpierając się pod boki. – Twój zespół jest w kawałkach i są wściekli, misja się nie powiodła, ty masz minę, jakbyś zobaczył ducha. Co się, u licha, dzieje?

Qwerty westchnął, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo reszta jego zespołu wpadła do sali. Wszyscy wyglądali, jakby ktoś sprawił im porządne lanie. George, który wtoczył się do środka pierwszy, rzucił się w stronę Qwerty’ego.

-Co to miało być, Seymore? Prawie zginęliśmy! – wypluł z siebie. Białko jednego oka miał całkiem czerwone i nieprzyjemne, krwawiące rozcięcie rysowało mu się na dolnej części policzka.

-George, pozwól mi… - zaczął John, ale George zamachał tylko rękami z furią.

-Nie! Ten bałwan właśnie ryzykował życiem nas wszystkich! Miałeś ją, Seymore! Czemu nie uderzyłeś? – domagał się George.

Qwerty nie odpowiedział i spuścił tylko wzrok, wbijając go w posadzkę.

-Qwerty? – zapytał John, ale ten nadal się nie odzywał. – George, co się stało? – John zwrócił się do chłopaka.

-Co się stało?! Co się stało?! – wykrzyknął George, ocierając krew z twarzy. – Ten tutaj Seymore pozwolił jej uciec, a potem chciał wysadzić nas w powietrze, to się stało! Pokazała mu rękę i on pozwolił jej uciec!

-Pokazała rękę? Co? – John nie zrozumiał, spoglądając znów na Qwerty’ego, który stał z pochyloną głową, zaciskając pięści.

-Wyciągnęła rękę i coś mu pokazała – powiedział Marek, nachylając się lekko, jakby coś kłuło go w boku. Jedną nogawkę spodni miał rozdartą i przesiąkniętą krwią, a pod spodem widać było głębokie zadrapania, które przecinały mu łydkę.

-Miała na ręce jakieś litery, widziałam – powiedziała Svetlana. Jej długie, blond włosy były nadpalone na końcach; na obu rękach miała lekkie poparzenia, a jej kurtka miała na plecach ślady ognia. – Sick lub silly…

-Sylvia – powiedział w końcu Qwerty głosem tak zmienionym, że mimo woli popatrzyli na niego z zaskoczeniem. – Miała na ręce bliznę z imieniem Sylvia – ostatnie słowa powiedział bardzo dobitnie i, nie patrząc na nikogo, szybkim krokiem poszedł w kierunku wyjścia.

-To jakaś twoja dziewczyna, którą zostawiłeś, Seymore? – rzucił za nim kpiąco George.

Qwerty, który do tej pory chwiał się trochę, teraz zatrzymał się, stając pewnie na rozszerzonych nogach i zaciskając pięści tak, że aż pobielały mu kostki.

John przymknął na chwilę oczy, jakby coś go poraziło.

-Nie… - wyszeptał do siebie. – Qwerty, nie – powiedział już głośniej. – George nie wie… Qwerty, proszę, zostaw to. Qwerty?

Qwerty obrócił się w stronę George’a. Jego twarz zmieniła się; wyglądała, jakby skóra na czole naprężyła się, a policzki zafalowały niebezpiecznie. Jego oczy były tak czarne, że ich czerń zdawała się emanować z jego twarzy, powoli otaczając jego sylwetkę.

-George, wynoś się stąd – powiedział John desperacko, patrząc na Qwerty’ego, ale George pokręcił głową.

-On mnie nie przestraszy! Nigdzie się stąd nie ruszam! – krzyknął.

Wtedy poczuli to wszyscy; Qwerty zebrał całą energię, jaką miał w sobie; jarzeniówki pod sufitem zamrugały lekko, a John zaklął i skoncentrował się…

Fala destrukcyjnej mocy z zawrotną szybkością popłynęła w stronę George’a. John pchnął, ale nawet on nie był wystarczająco silny. Ibrahim, który był najszybszy z nich, dołączył do niego, jednak to ciągle nie wystarczało. George stał bezpośrednio na drodze przeraźliwej energii, teraz nieco słabszej, ale ciągle niebezpiecznej dla każdego, kto znalazł się na jej torze.

John teleportował się obok George’a, który wyglądał, jakby wrósł w ziemię i odepchnął go; cios zahaczył jednak o niego i John poleciał z impetem na ścianę. Moc rozpłynęła się po pomieszczeniu, rozbijając lustra na ścianach i klosze lamp, odsłaniając pomieszczenie z tyłu i zwalając z nóg wszystkich, za wyjątkiem Qwerty’ego, który ciągle stał wyprostowany. Wyglądał, jakby cień spowijał go całego.

-Jezu, Seymore… – powiedział Marek, podnosząc się z podłogi ze stęknięciem i pomagając wstać Svetlanie.

To dopiero otrzeźwiło chłopca; wyglądało, jakby mrok wokół niego rozpłynął się, wsiąkając w niego z powrotem, a jego oczy przybrały normalny, brązowy kolor. John odetchnął i podniósł się, krzywiąc się lekko.

Qwerty potoczył wzrokiem po nich wszystkich, teraz z wysiłkiem podnoszących się z podłogi; patrzyli na niego tak, jakby zobaczyli go po raz pierwszy. Ibrahim, który pozbierał się pierwszy, stał teraz w pogotowiu, gotowy na odparcie kolejnego ciosu.

Qwerty nabrał głęboko powietrza i powietrze wokół niego zafalowało lekko; potem zniknął, pozostawiając po sobie zdewastowaną salę.

John popatrzył gniewnie w stronę George’a, aż tamten cofnął się trochę.

-Ty idioto! – krzyknął z wyrzutem, ku ich zaskoczeniu. Rzucił im wszystkim straszne spojrzenie, po czym zniknął, najszybciej jak mógł.

*
Qwerty wrzucał rzeczy do swojej czarnej torby, nie troszcząc się, jak je pakuje. Ubrania przykryły „Historię”, list wuja Matta i banknoty, które leżały na dnie; sięgnął po ramkę ze zdjęciem Ange i jego przyjaciół z Poole, aby schować ją do środka, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Zignorował to i spakował swoją pamiątkę. Już miał zniknąć, gdy do pokoju wszedł John, nadal krzywiąc się lekko z bólu.

-Qwerty, stój… - zaczął, ale chłopak przerwał mu.

-Odchodzę z Brentwood, John. Nie pasuję tu. To od samego początku nie był dobry pomysł. Miałeś rację. Żegnaj – powietrze znów zawirowało wokół niego, ale John przyskoczył do niego i złapał go za ramię.

-Stój.

-John, nie chcę znów zrobić ci krzywdy – westchnął Qwerty. – Puść mnie…

-I co zamierzasz zrobić, Qwerty? – zapytał John, ignorując to ostatnie. – Szukać Asqualora przez następne kilka lat? Wracać do Sandbanksów? – Tu John zniżył nieco głos. – Żyć z Ange w załomie czasowym przez resztę waszego życia?

-Jeśli będę musiał! – odparł Qwerty desperacko, wyrywając ramię z uścisku Johna.

Ten pokręcił głową z dezaprobatą.

-Qwerty, pomyśl o Angelinie. Przyznaję, że nie podobał mi się pomysł twojego przyjazdu do Brentwood. Ale teraz, kiedy już tu jesteś… Pomyśl o tym, co osiągnąłeś. Co jeszcze możesz zyskać.

Qwerty pokręcił głową.

-Nie mogę z nimi pracować – wskazał ręką na drzwi. – Oni mnie nienawidzą. Nigdy mi nie zaufają.

-Qwerty, dzisiaj straciliście szansę na złapanie przeciwnika. Wierz mi, nadarzy się następna. Może teraz nie lubią cię zbytnio, to prawda… A Collard na pewno skomentuje zniszczoną salę… Ale im to przejdzie, ok? Zostań. Dla Ange.

Qwerty popatrzył na Johna z gniewem i odrzucił torbę na łóżko.

-Do licha, John! – zawołał i wyszedł, po drodze chwytając kurtkę.

John po raz kolejny odetchnął z ulgą.

Kolejny rozdział powieści "Qwerty: W Stronę Słońca" znaleźć można TUTAJ (kliknij na LINK). 

Przypominam, że wszystkie rozdziały w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ

Pozostałe części książek można zakupić w wersjach papierowych na platformach Amazon lub ściągnąć za darmo jako ebooki na stronie beezar.pl. Linki poniżej: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz