czwartek, 27 października 2016

"Qwerty: W Stronę Słońca" - Rozdział XXIV: "Trener", część 2

Akcja zakończona niepowodzeniem, najlepszy trener w Brentwood odmawiający współpracy z najnowszym członkiem organizacji, a do tego góra brudnych ubrań i pralka, która wygląda jak kokpit statku kosmicznego... Jak tym razem poradzi sobie Qwerty? Oto kolejny fragment  rozdziału 24-ego powieści pt. "Qwerty: W Stronę Słońca". Pozostałe rozdziały książki "Qwerty: W Stronę Słońca" (TOM V serii) w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ


QWERTY: W STRONĘ SŁOŃCA
TOM V

Dla Bogdana.

Poprzedni odcinek powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij).

Rozdział 24, część 2

"Trener"

*

Qwerty posiedział jeszcze chwilę, ale w końcu pozbierał się i ruszył w stronę kopy prania. John miał rację; woń dobiegająca z kąta nie była zbyt zachęcająca, a kurtka, którą miał na sobie, gdy pocisk postrzelił mu ramię wciąż leżała zwinięta, zakrwawiona i zakurzona, teraz sztywna w dotyku. Qwerty, ostrożnie i z pewnym obrzydzeniem wyjął ją z plątaniny ubrań i włożył do plastikowej reklamówki, zawijając szczelnie. Postawił ją koło drzwi, aby wyrzucić przy najbliższej okazji. Resztę zapakował do siatki i, wziąwszy ze sobą proszek, poszedł na dół.

Pralnia była o tej porze pusta; tylko jedna maszyna chodziła teraz z cichym szumem. Qwerty wrzucił wszystko do pralki i w zamyśleniu stanął przed metalowym pudłem, zastanawiając się, co robić.

U Gibble’ów to ciotka obsługiwała pralkę, strzegąc jej niby Cerber wrót Hadesu i Qwerty nie miał pojęcia, czym różniły się opcje, które miał przed sobą. Na zdrowy rozum, powinno się włożyć brudne ubranie i wyjąć czyste, ale maszyna wyglądała, jakby zwykłe pranie było skomplikowane niczym podróż statkiem kosmicznym. W końcu nastawił pralkę na jedynkę, wrzucił tyle proszku, ile mu się wydawało za stosowne i włączył start, myśląc, że niech się dzieje co chce.

Potem wyszedł z pralni i wrócił do pokoju, nie bardzo wiedząc, co robić przez resztę dnia. Nie mógł trwać w bezczynności. Każdy dzień spędzony na bezowocnych rozmyślaniach oddalał go od celu, zamiast do niego przybliżać i oznaczał kolejne dwadzieścia cztery godziny bez Ange, która tkwiła zamknięta na bezludnej wyspie. Mimo zmęczenia, chciał iść na kolejny trening; myślenie o tym wszystkim było nie do zniesienia…

Przypomniał sobie, jak Dani powiedział mu z wyrzutem, że przez niego stracili najlepszego trenera w Brentwood. Qwerty czuł, jak jego notowania w drużynie po wczorajszych wydarzeniach nie mogą być niższe, ale teraz pomyślał, że jest gorzej niż przypuszczał.

W końcu, przecierając ze zmęczenia oczy, które teraz łzawiły mu lekko i popijając sokiem pomarańczowym, który drażnił mu przełyk, Qwerty zdecydował, co musi zrobić. Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale też nie miał wielkiego wyboru.

Odświeżył się trochę i, wycierając twarz, spojrzał w lustro, odpychając od siebie moment, kiedy będzie musiał wyjść. Odetchnął głęboko trzy razy i, odkładając niedbale ręcznik, który natychmiast spadł z wieszaka, zniknął.

*

Pełna monitorów sala w szklanym budynku była teraz pusta, za wyjątkiem kobiety, która siedziała przy panelu sterowania. Teraz wpatrywała się w swój ekran; jej palce szybko wodziły po klawiaturze. Gdy chłopiec pojawił się w środku, ona odwróciła się zaalarmowana i spojrzała na niego pytająco.

-Mogę ci w czymś pomóc?

Qwerty skinął głową.

-Szukam Liama Andersona. Gdzie mogę go znaleźć?

Ona uniosła brwi, ale odpowiedziała uprzejmie:

-Powinien być u siebie w biurze – odparła i wróciła do pisania.

Qwerty nie ruszył się z miejsca, przestępując z nogi na nogę.

-Tak? – spytała po chwili, znów odrywając wzrok od ekranu i patrząc na niego z lekkim zniecierpliwieniem.

-Przykro mi, ale nie wiem, gdzie jest jego biuro – odparł Qwerty.

Kobieta westchnęła, zablokowała swój komputer i skinęła na niego.

-Chodź ze mną – powiedziała i poprowadziła go na zewnątrz budynku. Razem przeszli przez salę centrum kontroli. Z daleka Qwerty zobaczył Jacka, ale tamten nie zauważył go. Kobieta poprowadziła go po schodach na górę, jednak zamiast iść w stronę biura Collarda, skręciła w drugim kierunku i podążyła długim korytarzem. Za kolejnym zakrętem zatrzymała się przed brązowymi drzwiami z napisem „Trener” i bez słowa wskazała mu je.

On podziękował jej i kobieta szybko odeszła tą samą drogą, którą tu dotarli.

Qwerty znów odetchnął głęboko; czuł, jak pocą mu się ręce i miał nadzieję, że nie spowoduje kolejnej sceny… Zapukał i nadstawił ucho, czekając na odpowiedź.

-Proszę – doleciał go ze środka znajomy głos.

Qwerty nacisnął klamkę i przekroczył próg, zamykając za sobą drzwi. Liam Anderson podniósł oczy znad papierów, które przeglądał i gdy tylko ujrzał Qwerty’ego, natychmiast się zachmurzył.

-Seymore. Czego chcesz?

Chłopiec odetchnął głęboko.

-Przyszedłem zapytać, czy nie wróciłbyś do szkolenia naszej drużyny. Proszę – powiedział, najuprzejmiej jak potrafił w tych okolicznościach.

Anderson spojrzał na niego z pogardliwym uśmieszkiem i zmarszczonymi brwiami.

-Nie – odparł i wrócił do czytanych uprzednio papierów, jakby Qwerty już nie istniał.

Część Qwerty’ego stwierdziła, że to wszystko, próbował i nic nie poradzi na takie zachowanie Andersona. Ale coś nie pozwoliło mu odpuścić.

-Czemu tak bardzo mnie nienawidzisz? – zapytał, starając się, aby jego głos brzmiał spokojnie.

Anderson nie zareagował, wciąż koncentrując się na dokumentach. Qwerty poczuł gniew; głos rozsądku krzyczał, aby wyszedł, już, teraz, ale Qwerty nie słuchał go. Nagle papiery, który leżały przed Andersonem uniosły się w górę i spłynęły na podłogę.

Anderson jakby tylko na to czekał; błyskawicznie podniósł się zza biurka i rzucił na chłopca, łapiąc go za szyję i przyszpilając do drzwi.

-Nie tylko ty potrafisz komuś dołożyć – wydyszał mu w ucho.

Qwerty skrzywił się, ale podniósł obie ręce do góry, jakby się poddawał, nie mogąc wydusić ani słowa.

Anderson spojrzał na niego i puścił; Qwerty złapał się za szyję, pokaszlując lekko.

Mężczyzna podszedł do biurka i wszystkie kartki natychmiast wróciły na blat, złożone równo.

-Po co tu przyszedłeś, Seymore? – zapytał.

-Już mówiłem… - wykrztusił Qwerty. – Poprosić, abyś wrócił do trenowania naszej drużyny.

-Nasza współpraca nie układa się najlepiej – odparł natychmiast Liam. – Nie pracuję z durniami, którym wydaje się, że wszystko wiedzą.

Qwerty znów poczuł złość, ale – starym zwyczajem – wbił paznokcie w rękę, żeby się opanować.

-Nie uważam… - zaczął, ale zaraz gniew wziął w nim górę. – Próbowałeś mnie zabić! – wyrzucił w końcu.

Anderson nie odezwał się przez chwilę, spoglądając w stronę chłopca złym wzrokiem.

-Wiesz, czego najbardziej nie znoszę, Seymore? Popisów. Wydaje ci się, że wiesz wszystko. Że wszystko potrafisz. Tymczasem nie umiesz pracować z zespołem. Twoja drużyna prawie wczoraj zginęła – Qwerty poruszył się niespokojnie. – Tak, wiem o wszystkim – dodał Anderson. – Zawsze monitorujemy akcję. Pozwoliłeś swoim emocjom wziąć górę, zamiast współpracować z innymi. Naraziłeś życie pięciu osób, tylko dlatego, że nie potrafisz sobie poradzić z własnymi demonami z przeszłości. John White… ma do ciebie słabość. Nie widzi tego, kim naprawdę jesteś: rozpieszczonym, samolubnym, nieodpowiedzialnym gnojkiem…

Qwerty uniósł brwi, ale tamten nie skończył jeszcze.

-Collard myśli, że tyle potrafisz… Że wreszcie natrafił na swoją prywatną żyłę złota. Wczorajsze powinno mu otworzyć oczy. Myślisz, że jeśli urodziłeś się z talentem i fortuną, wolno ci wszystko? Chodzisz po Brentwood, jakbyś miał ochotę poustawiać wszystko i wszystkich po swojemu, jakbyś wszystko wiedział najlepiej. Uważasz, że wszystko będzie ci się zawsze udawało? Nic z tego. Musisz wiedzieć, że obowiązują tutaj twarde zasady i prędzej czy później każdy musi się podporządkować.

Qwerty zamrugał szybko, nie wiedząc, co powiedzieć. Jedna rzecz wybijała się jednak ponad wszystko.

-Rozpieszczony? – zapytał. Nie sądził, aby wuj Matt za bardzo mu ulegał, a już Gibble’owie nie rozpieszczali go w najmniejszym stopniu…

Anderson zrobił ruch ręką, wskazując na drzwi.

-Czas już na ciebie, Seymore. Wynoś się.

Qwerty jednak ani myślał wychodzić.

-Ty myślisz, że ja jestem rozpieszczony? Że urodziłem się z talentem i fortuną? – mówił zdławionym głosem. – Do trzynastego roku życia nie wiedziałem nawet, że mam jakiekolwiek zdolności telekinetyczne… albo pieniądze! Mój wuj wychowywał mnie dopóki nie umarł, nie mówiąc mi nic! Moi rodzice nie pamiętają, że mają syna… Asqualor zabrał ich, gdy miałem rok! I ty mi mówisz, że ja jestem rozpieszczony? Po ponad czterech latach u Gibble’ów?!

-Ofiary się zdarzają. Twoi rodzice walczyli z wrogiem i ponieśli porażkę…

-Moi rodzice nie mieli żadnych specjalnych zdolności! – krzyknął Qwerty, ledwo panując nad sobą. – Nie mieli szans! Mój wuj ledwo uszedł z życiem, ratując mnie przed Asqualorem!

Anderson nie odezwał się przez chwilę, po czym odwrócił się w stronę chłopca.

-Nie przyszedłeś tu chyba, żeby opowiadać mi swoje historie rodzinne, Seymore? – zapytał kpiąco.

-Nie, nie po to przyszedłem – odparł Qwerty, a głos lekko mu się trząsł. – Przyszedłem prosić cię, żebyś nas trenował. Wszyscy mówią, że jesteś najlepszym trenerem w Brentwood. Ale teraz… Niech cię szlag, Anderson. Nie zależy mi na tym! Zrobię, co mam zrobić, albo zginę próbując, z twoją pomocą czy bez!

Qwerty obrócił się, żeby wyjść, ale przystanął jeszcze na chwilę i spojrzał czarnymi oczami na Andersona.

-I jeszcze jedno – dodał spokojnie. – Próbowałeś mnie zabić. A ja mam za dużo do stracenia, żeby komukolwiek na to pozwolić. Nie walczę dla siebie, ale dla ludzi, na których mi zależy. Oni są warci dziesięciu takich jak ty. Jeśli nie chcesz mi pomóc, upewnij się, że nie stoisz mi na drodze – i rzuciwszy to ostrzeżenie, Qwerty wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi i teleportując się z powrotem do swojego pokoju, gdzie z gniewnym rykiem rzucił się na łóżko.

Kolejny odcinek powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij na LINK). 

Przypominam, że wszystkie rozdziały w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ

Pozostałe części książek można zakupić w wersjach papierowych na platformach Amazon lub ściągnąć za darmo jako ebooki na stronie beezar.pl. Linki poniżej: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz