sobota, 14 listopada 2015

AKRADACH - Tom I: PRZEBUDZENIE - Rozdział 1: Krąg - Część 1

Poniżej przedstawiam Wam fragment historii Akradach. Powstała ona wiele lat temu, gdy jeszcze chodziłam do liceum. Jest to jedna z moich ulubionych opowieści, trochę tolkienowska. Jest tu zaginiony król, który ma poprowadzić swój lud do walki przeciwko ciemiężnemu najeźdźcy. Są różne rasy - w tym centuary i mistry (kobiety-pająki) oraz strzykady - dziwne, chude, wysokie stwory mieszkające w Thassalskiej puszczy, które nienawidzą ludzi, ale za to kochają konie. Jest magia i przepowiednie...



Ci, którzy czytali pierwszą część z serii Qwerty'ego wiedzą co nieco o Świetle i Ciemności. Ha. Akradach było pierwsze. A kult Słońca dotrwał do dzisiejszych czasów - i właśnie w Akradach miał swoje źródło. Taki mały psikus z mojej strony - Akradach i Qwerty to dwie zupełnie różne historie, ale powiązane w pewien sposób... Ale o tym kiedy indziej. 

Póki co, zapraszam Was do spotkania z Talinem, który siedzi właśnie w skalnym kręgu, wyczerpany do cna, czekając na kolejny Nakaz, pchający go do przodu...


AKRADACH

TOM I –  PRZEBUDZENIE



CZĘŚĆ PIERWSZA

 1. Krąg.

Krąg skalnych wzgórz skąpany był w świetle księżyca. Talin siedział przy niewielkim ognisku dokładnie w środku pustego koła. Wokół był tylko żwir i piach. Nie znał odpowiedzi na żadne z niepokojących go pytań – a tych było wiele. Nie wiedział skąd przychodzi i dokąd zmierza, nie był pewien nawet swojego imienia. Nie pamiętał skąd wziął drewno na ognisko, nie pamiętał kto i dlaczego, jaki los, rzucił go w środek skalistego koła. 

Było mu zimno, mimo bliskości ognia. Lodowaty dreszcz przebiegał go wskroś i nie pozwalał trzeźwo myśleć. Ponad wszystko wybijało się tylko jedno: pragnienie, by wiedzieć kim jest i gdzie zdąża… Nie miał już sił, zmęczenie dawało mu się we znaki. Bolały go mięśnie, czuł napiecie w barkach i szyi, a głód ściskał mu żołądek. Najgorszy jednak był zmęczony umysł; to przewyższało nawet ogień w kościach. Talin bał się – wiedział bowiem, że jest widoczny dla licznych czujnych oczu, które – miał pewność – od dawna starały się go wypatrzyć, być może zniszczyć. Pomimo obaw – usnął niemal natychmiast, tracąc świadomość.

Zerwał się gwałtownie z ziemi kilka godzin później, błyskawicznie otrząsając się z resztek snu. Był sam, u swoich stóp zobaczył jedynie niewielką kupkę popiołu – pozostałość po wczorajszym ognisku. Suchość w ustach otępiała wszystkie jego zmysły, czuł, że jeśli zaraz się nie napije – upadnie ostatecznie, aby więcej nie wstać.

Chwiejnie rzucił się na swój niewielki bagaż. Drżącymi palcami rozsupłał oporny węzeł i odszukał manierkę. Była wypełniona do połowy, a on wypił prawie wszystko. Zostawił na dnie jedynie kilka kropel, bo coś podpowiadało mu, że długo jeszcze nie znajdzie wody – za bardzo jednak potrzebował jej teraz, by wcześniej odjąć sobie manierkę od ust.

Wciąż był spragniony, ale przestał drżeć i ostrość wzroku powróciła. Rozejrzał się wokół siebie, trawiony niepokojem. Delikatne księżycowe światło zastąpił już blask wschodzącego słońca. Poza tym otaczała go pustka – widział tylko idealnie równy krąg kamienistej, spękanej, suchej ziemi okolony granitowej barwy skałami, których szczyty ostro odcinały się na tle jaśniejącego nieba. W samym środku stał on – Talin, pokryty kurzem przebytej niedawno bardzo długiej – choć tego się jedynie domyślał – drogi.

Nie wiedział co robić. Odpowiedź, Nakaz jeszcze nie nadeszły. Usiadł więc nad resztkami ogniska i starając się ignorować niebezpieczeństwo, które – czuł to – groziło mu zewsząd, sięgnął po jedzenie. Nie odczuwał właściwie głodu, był zbyt wycieńczony; mimo to przełknął z trudem suchara i kawałek pieczonego mięsa – bardziej z obowiązku niż z prawdziwej potrzeby. Gardło wciąż miał ściśnięte, jedzenie nieznośnie drażniło przełyk, ale nie odważył się już napić. Pozostały prowiant, choć niewiele tego było, zapakował do torby i czekał, utkwiwszy puste spojrzenie w horyzont. Wiedział, że powinien ruszać, ale nie mógł wstać. Dawno już zabrakło mu woli – tylko Nakaz mógł go poderwać do dalszej drogi.

Nakazy przychodziły zawsze i były nieubłagane. Dzień za dniem, po przebudzeniu, jakaś zewnętrzna siła podnosiła go niczym marionetkę za sznurki. Potem sprawiała, że zapominał o wszystkim, co przydarzyło mu się do tej pory, pamiętał tylko to pchnięcie, uczucie, które kazało mu iść naprzód, bez określonego celu.

W końcu wstał. Podniósł z ziemi swój niewielki bagaż i ruszył przed siebie, na wschód. Nakaz nadszedł. Talin wciąż nie wiedział dokąd zmierza, pozwalał, by nogi same go niosły. 

Już po kilku krokach poczucie niebezpieczeństwa gwałtownie wzrosło. Z niepokojem spojrzał w niebo. Oczy, bardzo zmęczone, zaczęły łzawić od blasku słonecznego rozlewającego się na całej połaci bezchmurnej przestrzeni. Już po chwili wzrok przyzwyczaił się do jasności i Talin zaczął pilnie przeszukiwać podniebną dal. Nie dostrzegł niczego, co mogłoby go zaalarmować. Był sam. Na razie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz