niedziela, 15 listopada 2015

AKRADACH - Tom I: PRZEBUDZENIE - Rozdział 1: Krąg - Część 2

Przestrzeń kręgu była ogromna, toteż sporo czasu zajęło dotarcie do brzegu skalnego pierścienia, skąpanego w porannym słońcu, a jednak ponurego. Chciało mu się pić, przez ciało przebiegały wciąż dreszcze strachu i pragnienia. Dwa razy upadł, ale za każdym razem znajdował w sobie tyle uporu, by wstać. Upór ten nie pochodził od niego, ale sprawiał, że Talin podążał przed siebie. Świadomość, że jego pragnienie długo jeszcze nie zostanie ono zaspokojone, powodowała dodatkowe zawroty głowy i nie pozwalała skupić myśli. 



          W końcu dotarł do stoków skalnych wzgórz, które z bliska okazały się dużo wyższe niż się poprzednio wydawało. Ich ściany były niemal idealnie gładkie, tylko tu i ówdzie na powierzchni odznaczały się drobne pęknięcia i chropowatości. 

          Stąd skały wyglądały jeszcze groźniej, wydawały się niemal czarne. Talin zauważył, że linia spotkania kamienia z ziemią jest idealnie równa i wygląda, jakby tworzyła geometrycznie doskonałą obwódkę okręgu. Na szczęście wzniesienia były na tyle pochyłe, że mógł wspiąć się na nie bez większego wysiłku. Wzgórza  nie były niskie i zanim dotarł na szczyt, słońce stało już wysoko na niebie. 

          Przez chwilę obawiał się spojrzeć w dół, obawiając się tego, co czekało na niego po drugiej stronie. Nie mając wyboru, przeniósł jednak wzrok na przestrzeń przed sobą i jego oczom ukazał się piaszczysty, szeroki trakt, lekko pomarańczowy w świetle dnia. Po obu stronach gościńca w sporym od siebie oddaleniu rosły wysokie drzewa, które noferowały trochę cienia. Dalej, aż po horyzont, rozciągała się zielona równina, jednostajna i ogromna, przecięta drogą aż po zasięg wzroku, daleko, daleko w przód. 

          Na myśl o tak długiej drodze zakręciło mu się w głowie i ostatnim wysiłkiem utrzymał się na nogach. Po chwili ruszył jednak przed siebie. Zejście z góry okazało się nieco prostsze niż wspinaczka i wkrótce znalazł się u podnóża wzniesienia. W miejscu, gdzie kończyła się skała, znów idealnie równo, zaczynał się gościniec.

          Talin nie pozwolił sobie na odpoczynek; poczucie niebezpieczeństwa wciąż go nie opuszczało. Ruszył przed siebie, cały czas pozwalając swoim nogom poruszać się niezależnie od siebie, jednocześnie starając się narzucić im jak najszybsze tempo. Jeszcze przez godzinę chwiejnego marszu, rzadko oglądając się za siebie, widział niewyraźny zarys skalistego kręgu, lecz pierścień wzgórz coraz bardziej pogrążał się we mgle i zapomnieniu, by w końcu zniknąć z widoku i pamięci Talina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz